wtorek, 26 marca 2013

Pierwszy dzien - pierwsze wrazenia

Tak kochani zabralam sie za pisanie bloga :) samej jakos trudno mi w to uwierzyc, ale stwierdzilam, ze to najprostsza forma przekazac wszystkim (bez wyjatku i bez tego ze jedni wiedza mniej a drudzy wiecej) z czym sie tutaj borykamy. Dziekuje bardzo za wszystkie wiadomosci i komentarze. Super mnie one ucieszyly i zmotywowaly do dalszego pisania.

Moze zaczne od tego, ze uzupelnie ostatni post o dwie rzeczy... Lezac dzisiaj na plazy :P przypomnialo mi sie, ze nie napisalam o turbulencjach podczas drugiego lotu! A byly dwie albo nawet i trzy, juz sama dobrze nie pamietam, takie porzadne. Jeszcze nigdy podczas lotu takich turbulencji nie przezylam. Tak nami zatrzeslo, ze myslalam ze juz spadamy, a uczucie bylo jak na wesolym miasteczku na karuseli kiedy sie leci w dol. Normalnie masakra. Musze sie przyznac, ze jak przestalo tak trzesc to sobie krotko pomyslalam, ze juz nigdy nie wsiade do samolotu... No ale przeciez kiedys musze przyleciec do Europy :D

Druga sprawa to moj bilet powrotny. Pare osob mnie o to pytalo, wiec napisze tutaj tak ogolnie. Ja przylecialam do Nowej Zelandii jako turystka tzn. mam wize turystyczna na trzy miesiace. W tym przypadku nie trzeba sie wczesniej jakos o to specjalnie ubiegac, tylko na lotnisku dostaje sie pieczatke z data przylotu i od tego czasu mozna tutaj zostac na trzy miesiace. Oprocz tego trzeba miec bilet powrotny, albo udowodnic, ze ma sie  srodki pieniezne, zeby taki bilet sobie kupic. Bilet powrotny nie musi byc do kraju z ktorego sie przylatuje, wazne jest zeby w czasie opuscic Nowa Zelandie. No i ze ja sie roznych historii naczytalam i ze moj angielski nie jest dobry, chcialam byc jakos zabezpieczona i kupilam sobie bilet do Sydney. Nigdy nie wiadomo na kogo sie trafi, a jak celnik akurat nie ma dobrego humoru to moze czlowieka zamieczyc pytaniami.

I tak doszlam do tematu wizy... Troche to upierdliwe, ale jak to przy kazdym wyjezdzie do innego kraju, temat ktorego nie da sie uniknac (pomijajac kraje UE). Narazie mam tylko wize turystyczna i w najgorszym przypadku bede musiala wykorzystac moj bilet do Sydney, zrobic tam sobie krotki urlop i znowu wrocic. Oczywiscie nie sama! Wtedy powinnam znowu dostac wize na trzy miesiace. Wersja bardziej optymistyczna wyglada tak, ze dostane wize partnerska na Dominika - nie siostry, bracia, kuzynostwo, ciocie, wujkowie i przyjaciele, nie musimy sie chajtac, a wiec nici z darmowej imprezy ;) musimy tylko jakos udowodnic, ze jestesmy para i to w sumie juz z niezlym starzem :D Moga to byc np. listy, zdjecia albo jakies wspolne umowy np. o mieszkanie. W przyszlym tygodniu sie za to zabieramy, bo akurat wtedy minie pierwszy miesiac Dominika w pracy, a taki czas musi uplynac zanim sie zlozy wniosek o wize. Mam tylko nadzieje, ze wszystko dobrze i sprawnie pojdzie. Oczywiscie bede Was o wszystkim informowac.

No i patrzcie tak sie rozpisalam, a tych pierwszych wrazen dalej brakuje ;) W srode po przylocie wstalismy dosyc szybko tak miedzy 9 a 10. Wiem, ze to i tak pozno, ale w sumie myslalam, ze po takiej podrozy przynajmniej pol dnia przespie. Ale zmiana czasu i to o 12 godzin jednak daje sie odczuc. Wstalismy, zjedlismy sniadnie no i sie troche rozejrzalam... W sumie domek ok, tzn tak z wygladu i z umeblowania. Co do czystosci to moze moglabym narzekac, ale nie bylo az tak zle, a przynajmniej z wierzchu... Gorzej bylo po zajrzeniu do szafek, lodowki itd. No ale w sumie mieszkalo tam trzech facetow, a wiec co tu duzo gadac. Z tego co Dominik opowiadal byly organizowane tzw. "wieczory sprzatania" ktore w sumie konczyly sie pizza, piwkiem i filmem :) Smieszne byly dla mnie sciany, przez ktore bylo prawie wszystko slychac. Cos mi sie wydaje, ze jak bym sie tak porzadnie rozpedzila, to ta sciana by mnie nie zatrzymala haha. No ale nie wiem, bo w sumie nie probowalam. A no i jeszcze jedna nowinka, nie bylo ani jednego grzejnika, tylko kominek w salonie. A wiec jednak te zimy tutaj nie moga byc mrozne... Jeden wspollokator ma 4-letniego psa pasterskiego - Scamp, z ktorym po sniadaniu poszlismy na spacer. Po niecalych 5 minutach (bo z gorki ;) powrot trwal troche dluzej) wyladowalismy na plazy. Fajnie, wogole super bylo z takiej europejskiej zimy w lato skoczyc, ubrac krotkie spodenki i moc sie opalac :) Zadowolona z faktu, ze plaza jest tak blisko, wrocilismy do domu i pojechalismy na zakupy. Samochod pozyczylismy od wspollokatora. Tak na marginesie mowiac, to tutaj bez samochodu nie da sie tak latwo przezyc jak w Niemczech czy Szwajcarii. Sa niby autobusy, ktore w miare czesto kursuja miedzy centrum miasta a roznymi dzielnicami, ale nie ma jednego systemu rozliczeniowego i kazda spolka ma swoje bilety.

Ale wracajac do zakupow. Wyladowalismy w ogromnym sklepie spozywczym. Wybor ogromny, przerozne produkty, niektore nieznane mi owoce albo wazywa,a tu trzeba cos na obiad wybrac... A ze bylam jednak troche zmeczona i zdezorientowana, dalam Dominikowi wolna reke ;) (czytaj: musialam tylko odpowiadac tak albo nie). Na pierwszy rzut oka wszystko bylo dla mnie drogie, ale po przeliczeniu jednak tak nie jest, a przynajmniej nie wszystko. Np. musialam tez kupic pare kosmetykow, bo oczywiscie nie pakowalam szamponu albo odzywki do wlosow. I tak rzeczy z Dove naleza tutaj do drozszej marki (oczywiscie pomojajac markowe rzeczy w specjalnych sklepach) szampon kosztuje ok 6 nzd co na pocztku mnie zaszokowalo, ale pozniej zobaczylam ze to butelka 500 ml, a wiec wychodzi taniej niz w Niemczech. Wlasnie teraz tak sobie mysle, ze w sumie jeszcze nie znalazlam jakiejs fajnej drogerii typu rossmann albo DM - to bedzie moj kolejny cel, jak uderze na sklepy :) Co mi tak jeszcze wpadlo w oko tego pierwszego dnia w supermarkecie, to styl jak ludzie tutaj robia zakupy. Prawie nikt (oprocz nas) nie chodzi z malym koszykiem. Jak juz zakupy to takie porzadne! Tak jakby sklepy byly otwarte tylko raz w tygodniu. A Kasia z przyzwyczajenia dwa pomidorki, dwa banany, jeden serek ;) tak sie zastanawiam co moja mama by tutaj robila, jak by tylko raz w tygodniu poszla na zakupy haha.

Co do obiadu zdecydowalismy sie na rybke snapper, ktora pozniej zjedlismy z grilla - mniam, byla pyszna :) I tym zakoncze dzisiejszy wpis, bo od tego pisania o sklepie i jedzeniu zrobilam sie glodna. Uciekam na obiad papapa!!

piątek, 22 marca 2013

Najtrudniejszy jest poczatek

W mysl tego, ze najtrudniejszy jest poczatek, zaczne moze od tego, ze wszystkich Was bardzo serdecznie pozdrawiam i przepraszam, ze to tak dlugo sie nie odzywalam... Ale jakos trudno bylo mi sie zabrac za to pisanie...

No ale koniec z leniuchowaniem ;) Zabieram sie do roboty i postaram sie jak najlepiej opisac ten nasz "nowy poczatek", a mianowicie wyprawe do Nowej Zelandii. Dla tych niewtajemniczonych - nie jest to moja pierwsza przeprowadzka do nowego kraju. Po maturze wyemigrowalam do Niemiec, gdzie studiowalam pedagogike ogolna, a w miedzy czasie mieszkalam 1,5 roku w Zürichu. No i 27.02.2013 wyladowalam w Auckland. Sama pewnie nie wpadlabym na taki pomysl, ale moja szalona druga polowka juz od dawna o tym marzyla, a wiec postanowilismy sprobowac. Czego sie nie robi dla milosci? ;)

Dominik jest tutaj troche dluzej ode mnie, tzn. przylecial na poczatku stycznia. Zamieszkal na stancji z trzema innymi osobami (jedna kobieta i dwoch mezczyzn). Oferte znalazl jeszcze w Niemczech przez internet, takze w sumie nie wiedzial co go tak naprawde czeka, ale w sumie mial szczescie, bo trafil na bardzo fajnych ludzi (wiekowo tez ok miedzy 35 a 45), ktorzy mu na poczatku duzo pomogli. Przez nich poznal jeszcze innych ludzi no i oczywiscie obyczaje jakie tutaj panuja. Wakacje przez dwa miesiace mial napewno udane, bo w sumie zawsze jak rozmawialismy, byl zadowolony i duzo opowiadal :)

No i pozniej przylecialam ja. Moj lot byl dlugi i zaczal sie troche stresujaco, bo pani na lotnisku we Frankfurcie nie mogla zrobic do konca mojego check-in, przez co tez nie mogla mi wydrukowac biletu na polaczenie z Kuala Lumpur (tam mialam przesiadke) do Auckland... Stwierdzila, ze problem moze byc w tym, ze nie mam biletu powrotnego do Frankfurtu tylko do Sydney, a do Australii jest potrzebna wiza turystyczna, ktorej ja jeszcze nie mialam... Ze swoja kolezanka z pracy stwierdzila jednak, ze mnie puszcza, a o reszte niech sie martwia na miejscu... To bylo dla mnie troche zaskakujace, ale po dalszej rozmowie troche sie uspokoilam, bo w sumie z wiza turystyczna do Australii dla Polakow nie ma tak naprawde zadnego problemu. Trzeba tylko wypelnic wniosek w internecie i w ciagu paru dni wiza jest... no ale wiadomo - urzedy. A wiec polecialam. Siedzialam w srodkowym rzedzie przy przejsciu, a miejsce obok mnie bylo wolne. Praktyczne, bo moglam sobie tam rzezy polozyc. Ze wzgledu na pogode mielismy godzinne opoznienie... A ja mialam tylko 2 godziny czasu na lotnisku Kuala Lumpur. Po 11 godzinach lotu wyladowalismy. No i Kacha w bieg ;) przeciez musialam jeszcze isc po bilet do okienka. I zanim je znalazlam tez troche czasu minelo, a tu kolejna niespodzianka - kolejka do okienka... o 8:50 ich czasu mieli zamykac gate a Kasia o 8:40 jeszcze stala w kolejce. Nie wiem o ktorej wkoncu dostalam ten bilet, bo od 8:40 przestalam sie patrzec na zegarek, ale pani grzecznie i z usmiechem na ustach poprosila mnie, zebym sie pospieszyla. A wiec Kacha znowu w nogi i zgrzana na calego dotarla do samolotu. Jak dotarlam na swoje miejsce zobaczylam, ze jest zajete. Gosciu (jak sie pozniej okazalo hiszpan) sobie bardzo smacznie spal i na dodatek zabral moja poduszke! Zdenerwowalo mnie to, bo nawet nie raczyl sie zapytac, nawet sie nie obudzil... Na poczatku chcialam go obudzic, ale sobie pomyslalam, ze w sumie moge siedziec w przejsciu, a co do poduszki to dostalam o wiele lepsza od swojej mamy (jeszcze raz dzieki mamo) :P. Jak juz sie usadowilam, to koles sie obudzil i wtedy mu powiedzialam, ze zajal moje miejsce, a co? Byl bardzo zdziwiony, az sprawdzil bilet i sie zapytal czy chce sie zamienic, ale mu powiedzialam, ze narazie moze sobie tam spac. No wiec poszedl spac, i nawet nie przeprosil :/ No i tak na marginesie to dobrze, ze nie poszlam na to swoje miejsce, bo on wiekszosc czasu spal i tylko raz wyszedl ze swojego miejsca!! Jak bym tak miala tyle czasu tylko siedziec, to chyba znioslabym jajko ;) Oba loty byly dlugie, ale ok - przezylam :) i przede wszystkim bylam nastawiona na tak dluuuugi lot, wiec nie patrzylam co chwile na zegarek i jakos zlecialo. Obejrzalam chyba 4 filmy, sluchalam muzyki, czytalam ksiazke i gazete, a w drugim samolocie w sumie duzo spalam. Po 24 godzinach bylam w Auckland. Cala przeprawa na lotnisku z kontrolami przeszla dosyc sprawnie. Nie zadawali zadnych pytan w sensie po co przylecialam, dlaczego sama i dlaczego bilet powrotny mam do Sydney itd. W sumie po 40 czy 50 minutach bylam po wszystkim. A te slynne pieski, ktore pracuja na lotnisku sa niezle. Obok mnie szla jakas para (chyba chinczycy) i dwa takie pieski lecialy za babka, ktora miala cos w torebce. A ze ja bylam obok to sie przestraszylam, ze moze one ode mnie cos chca ;) ale mnie puscili dalej.

Po drugiej stronie czekal na mnie Dominik :) ale bylam szczesliwa jak go wkoncu zobaczylam, nie ma lepszej sceny romantycznej w zadnym filmie :) a do tego przygotowal kartke z napisem welcome Kasia... Dzieki tej kartce go wogole poznalam, bo w sumie przez to slonce wyglada teraz jak maori - hahaha.
Jak juz sie pozbieralismy pojechalismy do domu. Mimo, ze w aucie sie rozbudzilam, marzylam o prysznicu i lozku, zeby moc wkoncu wyprostowac nogi. Dotarlismy ok 2:30 na miejsce...

Co jak wygladalo i jakie na mnie zrobilo wrazenie napisze w kolejnym poscie... A tym czasem czekam na wiadomosci od Was. Komentarze sa tez mile widziane.

Pozdrawiam
Kropeczka ;)